Rozdział drugi/ глава 2
Zaczarowana kabina kąpielowa
Nad brzegiem morza skakała bez celu tu i tam mała wiewiórka. Była to bardzo zwariowana wiewiórka, która lubiła myśleć o sobie jako o “wiewiórce z pięknym ogonem”.
Zresztą nigdy nie potrafiła myśleć o niczym długo. Prze ważnie kierowała się uczuciem. A właśnie poczuła, że materac w jej gnieździe zaczyna twardnieć, więc wyruszyła, żeby poszukać nowego.
Od czasu do czasu mruczała do siebie: “Materac… materac”, żeby nie zapomnieć, czego szukała. A zapominała ogromnie łatwo.
Wiewiórka skakała w prawo i w lewo, między drzewami i po lodzie, wtykała pyszczek w śnieg, zastanawiała się, spoglądała w górę na niebo, potrząsała głową i znów skakała dalej.
W końcu znalazła się przed grotą i wskoczyła do środka. Ale zaszedłszy tak daleko, nie mogła już się skupić i zupełnie zapom niała o materacu. Usiadła na ogonie i zaczęła myśleć, że mogłaby się również nazywać “wiewiórką z pięknymi wąsami”.
Przed zaspą, u wylotu groty, ktoś położył na ziemi słomę. A na słomie stało duże tekturowe pudło z dziurkami na powietrze.
– To dziwne – powiedziała wiewiórka zdumiona. – Tego pudła tu przedtem nie było. Coś z nim musi być nie w porządku. Albo też to nie ta grota. A może ja jestem nie tą wiewiórką, chociaż nie bardzo mi się chce w to wierzyć.
Uniosła róg pokrywy i wetknęła głowę do pudełka.
Wewnątrz było ciepło, pudełko wypełniało coś miękkiego i miłego i nagle wiewiórka przypomniała sobie o swoim materacu. Drobnymi, ostrymi zębami wgryzła się w to coś miękkiego i wyciągnęła kłaczek wełny.
Wyciągała kłaczek za kłaczkiem, pracując jak opętana wszys tkimi czterema łapkami, i wkrótce miała w objęciach mnóstwo wełny. Była bardzo zadowolona i ucieszona. Nagle poczuła, że coś usiłuje ugryźć ją w nogę. Błyskawicznie wyskoczyła z pudła; zawa hała się przez moment, po czym zdecydowała się na ciekawość, wolała być ciekawa niż przestraszona.
Z pogryzionej wełny wysunęła się powoli głowa ze zmierzwionymi włosami i wściekłą twarzą.
– Czyś ty zwariowała?! – krzyknęła ze złością mała Mi.
– Nie, nie sądzę – odpowiedziała wiewiórka.
– Obudziłaś mnie – mówiła Mi dalej surowo. – I zjadłaś mój śpiwór. O co chodzi?
Ale wiewiórka tak była zbita z tropu, że znów zapomniała o materacu.
Mi parsknęła i wyszła z pudełka. Zamknęła pokrywę nad swoją siostrą, która dalej spała, po czym zrobiła parę kroków i dotknęła łapkami śniegu.
– Aha, więc on tak wygląda – powiedziała. – Czego to nie wymyślą! – Ulepiła zaraz kulę ze śniegu i rzuciła nią celnie w wiewiórkę. Następnie wyszła z groty, by wziąć zimę w swoje posia danie.
Pierwszą historią, jaka jej się przydarzyła, było pośliźnięcie na oblodzonej górze: siadła, aż jęknęło.
– Ach, tak – powiedziała groźnie. – Więc to tak!
Potem pomyślała sobie, jak też wygląda z nogami w powietrzu, i długo się śmiała. Przyjrzała się oblodzonemu pagórkowi i zas tanowiła przez chwilę. A potem powiedziała “Aha” i zjechała na siedzeniu z całego pagórka, po dołkach i tym wszystkim, aż hen daleko na lśniący lód.
Powtórzyła to sześć razy i poczuła, że zmarzł jej brzuch.
Wróciła do groty i przechyliwszy tekturowe pudło wyrzuciła z niego swoją śpiącą siostrę. Mi niewątpliwie nigdy nie widziała sanek, miała jednak zdecydowane przeczucie, iż pudełka z tektury mogą być wykorzystane na wiele rozsądnych sposobów.
Jeśli zaś chodzi o wiewiórkę, to siedziała w lesie spoglądając z roztargnieniem to na jedno drzewo, to na drugie. Gdyby nawet miała stracić przez to swój ogon, nie mogła przypomnieć sobie, w którym drzewie mieszkała i czego właściwie szukała w lesie.
.oOo.
Muminek nie zdążył zajść zbyt daleko na południe, gdy mrok zaczął gęstnieć pod drzewami.
Za każdym krokiem jego łapki zapadały głęboko w śnieg; a śnieg nie był już czymś tak ciekawym jak na początku.
W lesie panowała zupełna cisza. Od czasu do czasu wielki płat śniegu zsuwał się z jakiejś gałęzi, która chwiała się przez chwilę, po czym znów wszystko nieruchomiało.
“Cały świat śpi snem zimowym – pomyślał sobie Muminek. – Tylko ja się obudziłem i nie mogę zasnąć. Tylko ja będę wędrował i wędrował przez wszystkie dni i tygodnie, aż i ze mnie zrobi się zaspa śnieżna, o której nikt nie będzie wiedział”.
Las otworzył się przed nim i w dole Muminek zobaczył przed sobą nową dolinę. Po drugiej jej stronie ciągnęły się Góry Samotne. Wędrowały fala za falą na południe i nigdy jeszcze nie wyglądały tak samotnie.
Dopiero teraz Muminek zaczął marznąć na dobre. Wieczorny mrok wypełzał z przepaści i z wolna wspinał się na zamarznięte grzbiety gór, gdzie śnieg błyszczał na czarnych skałach jak obnażone zęby, gdzie panowała biel i czerń, i pustka, jak okiem sięgnąć.
– Gdzieś tam za tym wszystkim jest Włóczykij – powiedział do siebie Muminek. – Siedzi sobie w słońcu i obiera pomarańczę. Gdybym wiedział, że on wie, że przełażę przez te góry dla niego, to potrafiłbym to zrobić. Ale tak, zupełnie samotnie, nie dam rady.
Zawrócił i powoli zaczął iść z powrotem po własnych śladach.
“Nakręcę wszystkie zegary – postanowił. – Może wtedy prędzej będzie wiosna. A poza tym może się przecież zdarzyć, że któreś z nich się obudzi, jeśli przypadkiem stłukę coś dużego”.
Ale wiedział, że żadne się nie obudzi.
Nagle coś spostrzegł – jakieś drobne ślady biegnące w poprzek jego własnych śladów. Stanął i bez ruchu przyglądał się im dłuższą chwilę. Coś żywego przeszło przez las, może zaledwie pół gadziny temu. Nie mogło zajść daleko. Poszło w kierunku doliny i musiało być mniejsze niż on sam. Łapki ledwie odciskały się na śniegu.
Muminkowi zrobiło się gorąco, od chwaścika na końcu ogona aż po uszy.
– Zaczekaj! – krzyknął. – Nie zostawiaj mnie samego!
Potykając się i piszcząc brnął przez śnieg. I nagle przestraszył się bardzo mroku i samotności.
Musiał ten strach być gdzieś w pobliżu, od chwili kiedy Muminek obudził się w uśpionym domu, ale dopiero teraz pokazał się na dobre.
I Muminek nie krzyczał więcej – bał się, że nikt mu nie odpowie. Nie miał odwagi podnieść pyszczka znad śladu, który ledwie było widać w ciemności. Wlókł się dalej popłakując cichutko.
Aż nagle zobaczył światło.
Choć było nikłe, napełniało las łagodnym, czerwonym blaskiem.
Muminek uspokoił się, zapomniał o śladzie i szedł wolno naprzód, nie spuszczając oczu ze światła. Wreszcie przyszedł tak blisko, że zobaczył, iż była to zupełnie zwykła stearynowa świeca mocno wetknięta w śnieg. Wokół niej stało coś, co wyglądało jak mały spiczasty domek zbudowany ze śnieżnych kul, które rzeświecały słabym pomarańczowożółtym blaskiem, niby abażur na nocnej lampce w domu Muminków.
Po drugiej stronie tej lampy ktoś zakopał się w wygodnym dołku w śniegu i leżał, patrząc na poważne zimowe niebo i pogwizdując cicho.
– Co to za piosenka? – spytał Muminek.
– To piosenka o mniej samej – odpowiedział ktoś z dołka. –
Piosenka o Too-tiki, która zbudowała sobie latarnię ze śniegu,
ale refren dotyczy spraw zupełnie innych.
– Rozumiem – powiedział Muminek i usiadł na śniegu.
– Nie rozumiesz – odpowiedziała Too-tiki wychylając się z dołka na tyle, że widać było jej kaftanik w biało-czerwone pasy.
– Bo w refrenie mowa jest właśnie o rzeczach, których się nie rozumie. W tej chwili myślałam o zorzy polarnej. Nie wiadomo, czy ona jest naprawdę, czy tylko ją widać. Wszystko jest bardzo niepewne i to właśnie mnie uspokaja.
Powiedziawszy to Too-tiki położyła się na śniegu i znów zaczęła patrzeć w niebo, które przez ten czas zrobiło się zupełnie czarne.
Muminek podniósł pyszczek i zobaczył zorzę polarną, której żaden Muminek przed nim nie oglądał. Była biała i niebieska, i trochę zielona i układała niebo w długie, zwiewne firanki.
– Myślę, że jest – powiedział.
Too-tiki nie odpowiedziała. Przyczołgała się do latarni ze śniegu i wyjęła z niej świecę.
– Zabierzemy ją z sobą do domu – rzekła. – Zanim Buka przyjdzie i usiądzie na niej.
Muminek z powagą kiwnął głową. Bukę widział tylko jeden jedyny raz. Owej sierpniowej nocy dawno temu*. Zimna jak lód i szara siedziała skulona w cieniu bzów i tylko patrzyła na nich. Ale jak patrzyła! A kiedy odeszła cicho, okazało się, że w tym miejscu, gdzie siedziała, ziemia zamarzła.
*Opisane jest to w książce “W Dolinie Muminków”.
Muminek zastanawiał się przez chwilę, czy zima w rzeczy samej nie jest wynikiem tego, że dziesięć tysięcy Buk siedziało na ziemi. Zadecydował jednak, że poruszy tę sprawę dopiero wtedy, gdy nieco lepiej pozna Too-tiki.
Gdy posuwali się w dół po zboczu, dolina powoli zaczęła się rozjaśniać i Muminek zobaczył, że księżyc wzeszedł.
Za mostem stał samotny i uśpiony dom Muminków. Ale Too-tiki skręciła na zachód i szła na przełaj przez nagi sad.
– Tu rosły jabłka – powiedział Muminek uprzejmie.
– Ale teraz rośnie tu śnieg – odpowiedziała Too-tiki obojętnie, idąc dalej.
Doszli do morza, które było jedną wielką ciemnością, i ostrożnie wstąpili na wąski pomost prowadzący do kabiny kąpielowej Muminków.
– Tu dawałem nurka – szepnął Muminek bardzo cicho, spoglądając na żółte, połamane łodygi trzcin, sterczące nad lodem. – Woda była zupełnie ciepła, a ja mogłem zrobić pod wadą do dziewięciu ruchów pływackich.
Too-tiki otworzyła drzwi kabiny. Weszła i postawiła świecę na okrągłym stole, który Tatuś Muminka dawno temu znalazł w morzu.
W starej, ośmiokątnej kabinie kąpielowej wszystko wyglądało jak zawsze. Dziury po wypadłych sękach w pożółkłych drewnianych ścianach, okna z zielonymi i czerwonymi szybkami, wąskie ławki, szafa na płaszcze kąpielowe i dziurawy gumowy Paszczak, który nigdy nie dawał się porządnie nadmuchać. Wszystko wyglądało tak samo jak ubiegłego lata. A jednak było w dziwny sposób odmienione.
Too-tiki zdjęła czapkę, która natychmiast wspięła się w górę po ścianie i zawisła na gwoździu.
– Taką czapkę i ja chciałbym mieć – powiedział Muminek.
– Nie potrzebujesz czapki – odrzekła Too-tiki. – Możesz machać uszami, żeby nie zmarznąć. Ale łapki masz zimne.
Środkiem podłogi podeszła para wełnianych pończoch i położyła się przed Muminkiem.
Jednocześnie zapłonął ogień w żelaznym piecyku na trzech nogach, a pod stołem ktoś ostrożnie zaczął grać na flecie.
– Ale dlaczego go nie widać? – spytał Muminek.
– Są tak nieśmiałe, że zrobiły się niewidoczne – odpowiedziała Too-tiki. – To osiem bardzo małych myszek, mieszkają tu ze mną.
– To jest kabina Tatusia – rzekł Muminek.
Too-tiki popatrzyła na niego poważnie.
– Może masz rację, a może nie masz – powiedziała. – W lecie mogła być Tatusia, a w zimie może być Too-tiki.
W rondlu na piecu coś zaczęło kipieć. Przykrywka uniosła się, a łyżka zamieszała zupę. Inna łyżka wsypała trochę soli, po czym grzecznie wróciła na swoje miejsce na parapet.
Na dworze mróz wzmagał się z nadejściem nocy, a księżyc świecił przez zielone i czerwone szybki.
– Opowiedz o śniegu – powiedział Muminek siadając w wyblakłym od słońca krześle ogrodowym Tatusia. – Nie rozumiem tego.
– Ja też nie – odpowiedziała Too-tiki. – Myśli się, że jest zimny, ale gdy wybuduje się z niego domek, jest w nim ciepło. Wydaje się biały, ale czasem robi się różowy, a czasem niebieski. Może być najmiększy ze wszystkiego i może być twardszy od kamienia. Nie ma nic pewnego.
Talerz zupy rybnej przejechał ostrożnie w powietrzu i postawił się na stole przed Muminkiem.
– Gdzie twoje myszki nauczyły się latać? – zapytał Muminek.
– Hm – powiedziała Too-tiki. – Nie należy każdego o wszystko wypytywać. Może chcą zachować swoją tajemnicę dla siebie. Nie kłopocz się o nie ani też o śnieg.
Muminek jadł zupę.
Patrzył na narożną szafkę i myślał, jak to przyjemnie wiedzieć, że wisi w niej jego własny stary płaszcz kąpielowy. Że wśród wszystkiego, co nowe i niepokojące, pozostało coś pewnego, coś, do czego się przywykło. Wiedział, że jego płaszcz kąpielowy jest niebieski, że brak mu wieszaka i że najprawdopodobniej w którejś kieszeni tkwi para okularów słonecznych. W końcu powiedział:
– Tam zwykle trzymamy nasze płaszcze kąpielowe. Mamy wisi najgłębiej.
Too-tiki wyciągnęła rękę i chwyciła w powietrzu kanapkę.
– Dziękuję – powiedziała. – Tej szafy nie wolno ci nigdy otworzyć. Musisz mi obiecać, że nigdy jej nie otworzysz.
– Niczego nie obiecuję – powiedział Muminek krnąbrnie i spuścił oczy w talerz.
Wydało mu się nagle, że najważniejszą sprawą na świecie jest właśnie otworzyć te drzwi i zobaczyć, czy płaszcz kąpielowy wisi tam jeszcze.
Ogień palił się, aż w rurze od pieca dudniło. W kabinie było ciepło i przyjemnie, a flet pod stołem grał dalej swoją samotną melodię.
Niewidzialne łapki sprzątnęły puste talerze. Świeca dopaliła się i knot utonął w jeziorku stearyny.
Teraz świeciło tylko czerwone oko piecyka i zielono-czerwona szachownica na podłodze, utworzona przez światło księżycowe sączące się przez szybki.
– Mam zamiar spać w domu dziś w nocy – powiedział Muminek stanowczo.
– To dobrze – powiedziała Too-tiki. – Księżyc jeszcze nie zaszedł, więc z pewnością trafisz.
Drzwi wolno same się otworzyły i Muminek wyszedł na śnieg.
– Tak – powiedział. – W każdym razie mój niebieski płaszcz kąpielowy wisi w tej szafie. Dziękuję za zupę.
Drzwi zamknęły się powoli i wokół Muminka była teraz tylko cisza i światło księżyca.
Spojrzał szybko na lód i wydało mu się, że zobaczył, jak wielka, niezdarna Buka wlecze się od strony horyzontu.
Wyobraził sobie, jak czai się za kamieniami na brzegu morza. A kiedy szedł przez las, jej cień uparcie skradał się za każdym drzewem. Buka – która siadała na każdym światełku i na widok której bladły wszystkie kolory.
W końcu Muminek doszedł do swojego uśpionego domu. Wdrapał się powoli na olbrzymią zaspę od północnej strony i dobrnął do klapy w dachu, wciąż jeszcze otwartej na oścież.
W domu powietrze było ciepłe i pachnące Muminkami, a kryształowy żyrandol zadźwięczał znajomo, gdy Muminek skoczył na podłogę. Muminek ściągnął materac ze swego łóżka i położył go przy łóżku Mamy. Wzdychała trochę przez sen i mruczała coś, czego nie rozumiał. Potem roześmiała się do siebie i posunęła bliżej ściany.
“Moje miejsce nie tu – pomyślał Muminek. – Ale i nie tam. Nie wiem, co jest jawą, a co jest snem”. Potem w jednej chwili usnął, a bzy w pełni lata roztoczyły nad nim swój miły, zielony cień.
.oOo.
Mała Mi leżała w swoim dziurawym śpiworze i złościła się. Pod wieczór zrobiło się wietrzno, wiatr dął prosto w grotę. Mokre tekturowe pudełko pękło w trzech miejscach i wełna ze śpiwora fruwała z kąta w kąt.
– Hej, siostro! – zawołała mała Mi szturchając Mimblę w plecy.
Ale Mimbla spała dalej, nawet się nie poruszyła.
– Złość mnie już bierze – powiedziała Mi. – Śpi, kiedy jeden jedyny raz miałabym zastosowanie dla siostry.
Wykopała się ze śpiwora. Podeszła do wylotu groty i nie bez zachwytu wyjrzała w ciemność.
– Teraz zobaczycie – mruknęła cierpko i zjechała z pagórka.
Wybrzeże było bardziej puste niż sam koniec świata – jeśli ktokolwiek zaszedł tak daleko. Śnieg z cichym szeptem wielkimi szarymi wachlarzami miótł po lodzie i wszystko ginęło w mroku, bowiem księżyc już zaszedł.
– Teraz jazda! – zawołała Mi rozpościerając spódnice, choć smagał północny wiatr. Zaczęła sunąć pomiędzy łachami śniegu, zygzakiem, hamując nogami i zachowując niezachwianą równowagę, jaką się ma, jeśli się jest Mi.
Świeca w kabinie dawno już się wypaliła, kiedy mała Mi mijała to miejsce. Zobaczyła tylko sylwetkę spiczastego dachu na tle nocnego nieba. Nie pomyślała jednak: “To nasza stara kabina”. Wciągała nosem ostry, niebezpieczny zapach zimy i zatrzymała się nad brzegiem, żeby posłuchać. To wilki wyły gdzieś w głębi Gór Samotnych, okropnie daleko.
– Teraz już nie ma żartów – mruknęła i zachichotała w ciemnościach. Nos mówił jej, że gdzieś tu prowadziła droga do Doliny Muminków i domu, w którym były ciepłe kołdry, a może nawet nowy śpiwór. Pobiegła brzegiem morza, prosto między drzewa.
Była tak mała, że jej stopy nie zostawiały śladów na śniegu.